Get your own Digital Clock

czwartek, 4 lutego 2010

Ula i Marek Dobrzańscy? cz.8 wg pod wiatr

- Marek, pospiesz się – głos Uli dotarł do Marka przez szum wody.
- Już idę.
- Spóźnimy się.
- Idę.
No tak, Ula idzie do pracy, więc trzeba wyjść wcześniej, a on już się odzwyczaił od przychodzenia do firmy o właściwej porze. Cóż, trzeba się będzie przestawić i wstawać ponad godzinę wcześniej. Dzisiaj jeszcze nie jest źle, bo Dorota przychodzi do Krzysia, ale od jutra codziennie czeka go poranna jazda do rodziców, ponieważ Ula zgodziła się na prośbę matki, która bardzo chciała opiekować się wnukiem. Na szczęście, dzisiaj wszystko poszło dość gładko i obyło się bez żadnych niespodziewanych przeszkód, czy też wypadków. Dorota przyszła na czas, Krzyś nie protestował przed zostaniem z nią w domu, korki były nawet trochę mniejsze, niż zwykle. “Coś za dobrze idzie, ciekawe, jaki będzie dzień” – pomyślał, kiedy zbliżali się do biurowca, jednak nic nie powiedział, żeby nie psuć Uli nastroju. W końcu, to był jej powrót po paru latach. Po odchowaniu Krzysia, Ula przychodziła wprawdzie do firmy, ale raczej nie na cały dzień i nie codziennie. Marek zdawał sobie sprawę, że to nie będzie dla niej łatwe, dla nich obojga nie będzie łatwe, ale kiedyś musiało nastąpić. Jednakże po cichu liczył również na to, że może będą z tego powodu także jakieś korzyści, mając na myśli jej samopoczucie oraz ich wzajemne relacje.
W firmie dzień jak co dzień. Nic specjalnego. Ula postanowiła zająć miejsce w konferencyjnej, tam, gdzie urzędowała Viola, ale Marek nagle wystąpił z pomysłem, że w końcu najwyższy czas zagospodarować dawny gabinet jego ojca. Sam nie miał zamiaru tam się przenosić, ale dla Uli powinien być w sam raz. Ula lekko się zdziwiła, ale wyraźnie spodobała jej się ta propozycja. Postanowiła wziąć się do zorganizowania sobie miejsca pracy, ale przed wyjściem znalazła moment, żeby przytulić się do Marka, spojrzeć mu czule w oczy, pocałować i powiedzieć niskim głosem “dziękuję”. To było coś. Niby zwykłe “dziękuję”, ale jak powiedziane. “Będę miał dobry dzień. A jak coś będzie źle, to przypomnę sobie “dziękuję” Uli i humor musi mi się poprawić” – pomyślał, uśmiechając się i wodząc za nią czułym spojrzeniem, gdy podchodziła do drzwi. Następnie rozłożył rzeczy na biurku i wyszedł do sekretariatu. Poprosił Anię o kawę, ale kiedy rzucił okiem na korytarz, zobaczył stojących tam Ulę i Aleksa. Oboje pochylali głowy nad jakimiś papierami, które Aleks trzymał w rękach. Tym razem podszedł do nich bez namysłu i zdecydowanym krokiem.
- Jakiś problem?
- Nie, właściwie nie – odpowiedział Aleks. W każdym razie nic, w czym mógłbyś mi pomóc.
- To jest prognoza na przyszły kwartał – uzupełniła Ula.
- Aha. Aldony?
- Tak. Ale poprosiłem Ulę, żeby to przejrzała. Nie było mnie parę lat i wolę poradzić się fachowca, zanim zaakceptuję.
- Aldona też jest fachowcem.
- Ale ja powinienem wiedzieć, co podpisuję, nie uważasz?
- Ula też parę lat nie pracowała.
- Ale była tutaj, a ja byłem we Włoszech. Tam są inne przepisy.
- A co to ma do rzeczy?
- Przestańcie! Marek, o co ci chodzi? Aleks poprosił mnie o pomoc, to chyba mogę to przejrzeć, nie? Mnie samej się przyda. Powinnam wiedzieć, jakie są prognozy na przyszły kwartał, nie sądzisz?
- Ale miałaś coś innego robić. Obiecałaś Violetcie pomoc, zapomniałaś? Zresztą, ona jest na zwolnieniu i w ogóle nic nie musi robić.
- Dam radę. Przecież to mi zajmie najwyżej pół godziny.
- Dobra.
Odwrócił się i poszedł do sekretariatu, ale jeszcze się obejrzał i zobaczył, jak Ula z Aleksem idą w kierunku jego gabinetu.
“Co ja wyprawiam. Przecież teraz to będzie raczej norma. Powinienem się przyzwyczaić, a nie robić awantury. Wychodzę na kretyna, nic więcej. Ale co ja poradzę, że wkurza mnie widok Uli i Aleksa w komitywie. Właściwie, powinienem się cieszyć, że się dogadują, może coś dobrego z tego wyniknie. Ciekawe co i dla kogo. Bo nie wierzę, że dla mnie. Aż taki naiwny nie jestem. Wolę być kretynem, niż patrzeć, jak Aleks podrywa Ulę. Marek, jesteś kretynem. Nie podrywa, tylko rozmawia o prognozach. Jeśli zamierzasz tak reagować za każdym razem, to ześwirujesz”.
Jednak przemawianie sobie do rozsądku nie uspokoiło go, ale przecież musiał pogodzić się z tym, czego nie mógł zmienić. W dość ponurym nastroju zabrał się do codziennej pracy biurowej, zapominając o tym, co miało mu poprawić nastrój. Usiłował skoncentrować się na dokumentach, ale pokusa sprawdzenia, co robi Ula, była tak silna, że w końcu wyszedł i pod pretekstem odniesienia filiżanki po kawie do socjalu, zajrzał “po drodze” do Aleksa. No, może nie całkiem “po drodze”, ale prawie. Uspokoił się, bo Uli już tam nie było.
- Ula wyszła?
- Wyszła. Ja też wychodzę.
- Gdzie?
- Mam spotkanie z dyrektorem banku. To może potrwać i raczej nie wrócę.
- No, to cześć.
- Cześć. Aha, jakby co, to wyłączam komórkę, jak to na spotkaniu.
Marek spojrzał na Aleksa dość nieżyczliwie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Na szczęście, w holu zobaczył Ulę, nadzorującą przenoszenie jakichś rzeczy. Uspokojony trochę, wrócił do siebie i zajął się pozostałymi dokumentami, korespondencją i telefonami. Nic nowego, wszystko jak codziennie. Nawet przygotowania do pokazu nie wzbudzały takich emocji, jak kiedyś. Co to znaczy rutyna i utarte schematy. Wszystko idzie dobrze, bez niespodzianek. Jednak niespodzianka przyszła z innej strony. Pod koniec dnia zadzwoniła matka. Odebrał.
- Dzień dobry, mamo. Co słychać? Jutro rano aktualne? Bierzesz Krzysia?
- Dzień dobry, synku. Ja właśnie również w tej sprawie. Chociaż nie tylko.
- Stało się coś?
- Tak.
- Z ojcem?
- Nie, nie. Spokojnie. To coś innego.
- Co?
- Paulinka dzwoniła. Była strasznie rozbita. Płakała. Nie wiem, jak ona sobie z tym poradzi…
- Ale co się stało?
- Jej babcia zmarła.
- Ooo. Kiedy?
- Dopiero co. Do Aleksa nie mogła się dodzwonić, ja też nie. Możesz mu powiedzieć?
- Aleks wyszedł na spotkanie i ma wyłączony telefon.
- Będę próbować. Zadzwonię do Paulinki, niech się nie denerwuje. Tak mi jej żal.
- Mamo, babcia Pauliny miała swoje lata.
- Jak możesz tak mówić. To zawsze tragedia, zwłaszcza dla Paulinki. Ona tak bardzo była zżyta z babcią. Teraz będzie zupełnie sama.
- Niezupełnie. Ma jeszcze Aleksa.
- Aleks jest tutaj. Mareczku, ja muszę jechać na pogrzeb, więc nie będę mogła zająć się Krzysiem. Sam rozumiesz.
- Tak, oczywiście. Pojedziesz z Aleksem?
- Raczej tak. Spróbuję się z nim umówić. Marku, a ty nie uważasz, że też powinieneś jechać?
- Nie uważam. Z jakiej racji?
- Jak to? Znałeś ją od dziecka.
- Bałem się jej od dziecka.
- Nie mów tak. To była kobieta z zasadami. Teraz to już rzadkość. Poza tym, to babcia Pauliny i Aleksa.
- Paulina i Aleks to nie jest moja rodzina. Ani przyjaciele.
- Jednak w jakiś sposób są nam bliscy, nie sądzisz? Spotkała ich tragedia, więc powinieneś być ponad urazy. Chyba potrafisz?
- Mamo, ale ja nie mam czasu. W firmie młyn przed pokazem, kupa roboty, nie mogę tego zostawić i urządzać sobie wycieczki.
- Ja ciebie zupełnie nie rozumiem. Jakiej wycieczki? Wyjazd na pogrzeb nazywasz wycieczką? Marku, dziwię się, że w ten sposób do tego podchodzisz.
- Mamo. Nie mogę. Mam dużo pracy, nie mogę zostawić firmy.
- Przecież Ula wróciła do pracy.
- I mam ją zostawić z tym wszystkim samą? Zwłaszcza, że podjęła się pracować za Violettę. Aleksa nie będzie, mnie nie będzie. Krzyś jeszcze. Nie, mamo, nie mogę.
- Wspomniałeś o pani Violetcie. Co z nią?
- Jest w ciąży i na zwolnieniu. Ula przejmuje jej obowiązki, przynajmniej na jakiś czas.
- No cóż, trudno. Skoro zdecydowanie twierdzisz, że nie możesz. Ale ja uważam, że jednak powinieneś jechać. Do widzenia, synku.
Jednak coś się wydarzyło. Przez chwilę chodził po gabinecie, zastanawiając się, czy dobrze zrobił, tak zdecydowanie odmawiając wyjazdu. Czuł, że chyba powinien, ale nie miał ochoty spotykać się z Pauliną, nawet w takich okolicznościach. Nie, nie zrobi tego Uli. Z tej sytuacji nie było dobrego wyjścia, więc musiał zdecydować się, co dla niego ważniejsze. A najważniejsza jest Ula i tego musi się trzymać. Spróbował zadzwonić do Uli, ale nie odbierała.
Po pół godzinie zadzwonił Aleks. Wiedział już o śmierci babci. Był trochę zdenerwowany. Powiedział, że za trzy godziny ma samolot i musi zdążyć. Dodał jeszcze, że w banku załatwił sprawę, a dokumenty przyśle do firmy kurierem. Marek złożył mu kondolencje i po zakończeniu rozmowy ponownie zastanowił się, czy nie powinien jednak pojechać, chociaż Aleks nie pytał go o to. Zanim zdążył odpowiedzieć sobie na to pytanie, ponownie zadzwoniła matka. Tym razem prawie z płaczem w głosie powiedziała, że nie może jechać z Aleksem, bo nie zdąży się tak szybko przygotować.
- Marku, ja nie wiem, jak sobie poradzę. Taka podróż, najpierw samolotem, później jeszcze kawał drogi. Nie dam rady, nie w moim wieku.
- Mamo…
- Marku. Liczę na ciebie. Jesteś moim jedynym synem. Kto mi pomoże, jeśli nie ty.
- Mamo, czego ode mnie oczekujesz?
- Jak to, czego? Proszę cię, żebyś ze mną poleciał na pogrzeb.
- Mamo, mówiłem ci…
- Tak, wiem. Mówiłeś. Ale jeśli mi nie pomożesz, to nie pojadę. Nie wiem, jak ja sobie później dam z tym radę. Nie być na pogrzebie przyjaciółki. To straszne.
- No, nie wiem…
- A rozmawiałeś już z Ulą na ten temat?
- Jeszcze nie.
- Więc proszę cię, zadzwoń do niej i przedstaw sprawę. Jestem pewna, że wykaże zrozumienie.
- Dobrze, mamo, zadzwonię.
Po zakończeniu rozmowy z matką, przez chwilę siedział opierając głowę na dłoniach. Czuł, że nie da rady wykręcić się od wyjazdu. Zupełnie nie miał ochoty, ale matka miałaby do niego pretensję do końca życia. Na tyle ją znał. Westchnął i zadzwonił do Uli. Tym razem odebrała.
- Ula. Jest wiadomość.
- Co znowu? Stało się coś?
- Moja mama chce jechać na pogrzeb babci Febo.
- Zmarła?
- Tak, dzisiaj. Paulina dzwoniła do mamy, Aleks już pewnie jedzie na lotnisko.
- Rozumiem. Mam załatwić Dorotę na jutro. OK.
- Nie tylko o to chodzi. Wiesz… mama chce, żebym z nią jechał.
- Ty?
- Tak. Nie zdążyła z Aleksem i mówi, że sama sobie nie poradzi…
- Zgodziłeś się?
- Nie. Powiedziałem, że nie dam rady.
- Może powinieneś? W końcu, samej jej może być trudno.
- A tobie nie będzie samej trudno?
- Będzie, ale dam radę.
- Ula, ale ja nie chcę jechać, to mama się uparła.
- To w końcu jak?
- Powiedziała, żebym porozmawiał z tobą.
- Aha. I po rozmowie ze mną powiesz mamie, że nie jedziesz, tak? A ona uzna, że to moja wina. Dziękuję ci bardzo. Ona i tak za mną nie przepada.
- To nie tak…
- A jak? Myślisz, że jak ona to zrozumie?
- Mówiłem jej, że nie mogę.
- Ale ostateczną decyzję masz podjąć po rozmowie ze mną?
- No tak…
- Więc jedź. Mną się nie przejmuj. Pozdrów Paulinę.
- Ulka, przed chwilą mówiłaś, że powinienem jechać, żeby pomóc mamie, a teraz masz pretensję? Nie rozumiem…
- Nie mam pretensji. Ale uważam, że Aleks mógł na nią trochę zaczekać, albo ona się pospieszyć.
- Ulka, ja też tak uważam. Przecież mówiłem.
- Dobrze, nie ma już o czym mówić. Nie potrafiłeś załatwić tej sprawy tak, jak trzeba, więc jedź.
- A co powinienem, twoim zdaniem, zrobić?
- Pomóc jej zdążyć na samolot z Aleksem, albo jego namówić, żeby poczekał. Widocznie nie bardzo ci zależało.
- Ja już nic nie rozumiem…
- Nieważne. Kiedy lecisz i na jak długo?
- Nie wiem.
- To się dowiedz i zadzwoń. Bo muszę to uwzględnić w swoich planach.
“No, to super. Nie dość, że muszę zrobić to, na co nie mam ochoty, to jeszcze Ulka ma o coś pretensję, a ja nie wiem, o co. Raz mówi, że powinienem, a za chwilę daje do zrozumienia, że nie podoba jej się to. Cokolwiek bym nie zrobił, zawsze jest nie tak. No, może nie zawsze, ale często. No nic, muszę przygotować się do wyjazdu. Idę. Jednak nie rozumiem kobiet, mimo wszystko”.
- Aniu, wychodzę. Od jutra Ula rządzi. Ja wybieram się na pogrzeb babci Febo.
- Tak? Czyli zostajemy same. Ciężko będzie.
- Wiem, ale muszę.
- Jakoś sobie poradzimy.
- Aniu, jak sądzisz, może powinienem zostać?
- Marek, mnie nie pytaj. Ale sam wiesz, jak jest. Ciebie nie będzie, Aleksa nie będzie, Aldona wzięła zaległy urlop i wyjechała, Viola na zwolnieniu.
- Wiesz co, masz rację. Nie mogę was zostawić. Trudno. Do jutra.
- Marek… ale przeze mnie…
- Nie przez ciebie. Po prostu, pomogłaś mi podjąć decyzję.

Pewny siebie i swojego postanowienia, pojechał do rodziców. Matkę zastał w ferworze pakowania. Wyglądało, jakby zamierzała się przeprowadzić gdzieś na dłużej, tyle rzeczy planowała zabrać.
- O, dobrze, że już jesteś, synku. Samolot mamy rano o 7.15. Zarezerwowałam bilety. Rozumiem, że przyjedziesz po mnie? Nie będę musiała tłuc się taksówką?
- Mamo…
- Tak, czyli przyjedziesz.
- Mamo. Mogę cię zawieźć, jeśli chcesz, ale ja nie jadę.
- Jak to? Przecież obiecałeś.
- Powiedziałem, że się zastanowię.
- Miałeś porozmawiać z Ulą. Rozmawiałeś?
- Tak.
- I co? Ona się nie zgodziła?
- Zgodziła się. To ja uważam, że teraz nie jest właściwy czas dla mojej nieobecności.
- Jednak się nie zgodziła. Tłumaczysz ją, jak zwykle.
- Mamo, to nie tak.
- Proszę cię, nic mi nie wyjaśniaj. Ja swoje wiem. Trudno, będę się męczyć sama.
- Możesz nie jechać. Przecież nie musisz.
- Muszę. Nie zostawię Paulinki samej w tak ciężkiej chwili.
- Mamo, nie przesadzaj. Zresztą, Aleks tam będzie i wszystko załatwi.
- Ale Aleks nie da jej wsparcia psychicznego, jak to mężczyzna, nie potrafi.
- No tak. Wiedziałem. Paulina zawsze ci była bliższa niż ja, nie mówiąc o Uli.
- Nie możesz tak mówić. Ale nie dziw się, że Paulina jest mi tak bardzo bliska.
- Nie dziwię się. To moja wina, prawda? Gdybym się z nią ożenił, tak, jak chciałaś, wszystko by było prostsze. Dla ciebie, oczywiście.
- Przecież zaakceptowałam Ulę.
- Z konieczności.
- To był twój wybór i ja go zaakceptowałam. Ale nie możesz wymagać ode mnie…
- Nie wymagam. Nic od ciebie nie wymagam. Ale to nie jest wina Uli, że nie mogę jechać.
- Niech ci będzie.
- Ale taka jest prawda.
- Proszę cię, nie męcz mnie już. Wystarczająco jestem zdenerwowana.
- To co, mam cię zawieźć jutro na to lotnisko?
- Nie. W tej sytuacji nigdzie nie lecę. Przecież nie dam rady z bagażem i jeszcze później…
- I będziesz miała do mnie pretensję?
- Nie, nie będę miała. Rozumiem, masz swoje życie i swoje sprawy.
- Mamo…
- Daj już spokój, nie, to nie. Pozwól, że zadzwonię do Paulinki i uprzedzę ją, że nie może na mnie liczyć.
- To ja już pójdę. Dobranoc.
- Dobranoc. Pozdrów Ulę. Powiedz jej, że może jutro przywieźć Krzysia. W tej sytuacji zajmę się nim.
- Zadzwonimy do ciebie. Dobranoc.
Wyszedł przed dom, złapał głęboki oddech, przez chwilę stał oparty o samochód, zanim wsiadł i odjechał. Więc nie leci do Włoch, zostaje. Ale czy odniósł zwycięstwo, stawiając na swoim, czy poniósł porażkę? To się jeszcze okaże.
Po powrocie do domu, zrelacjonował Uli przebieg rozmowy z matką. Jak się spodziewał, Ula również nie była pewna, jak powinien się był zachować.
- W każdym razie, znowu podpadłam u twojej matki. Teraz, to już nie mam żadnych szans u niej.
- Daj spokój, nie jest tak źle. Powiedziała, że rozumie i kazała cię pozdrowić. I jeszcze powiedziała, że możemy jutro zawieźć do niej Krzysia.
- Marek, przecież wiesz, jak jest. Tak powiedziała, ale myśli pewnie inaczej. A do Krzysia przyjdzie Dorota. Nie będę już tego zmieniać.
- Dobrze, ale nie masz do mnie pretensji?
- No cóż… wyszło, jak wyszło. I tak będzie na mnie. Ale trudno. W końcu i tak wolałaby Paulinę za synową niż mnie.
- I co z tego? Ale ja wolę ciebie.
- Wiem. Całe szczęście.
- No. Nigdy nie zapominaj tego, co teraz powiedziałaś.
- Już zapomniałam. Co ja takiego mówiłam? To było coś ważnego?
- Ja ci pokażę… – spróbował ją złapać za rękę i przyciągnąć do siebie, ale Ula wyśliznęła się i zaczęła uciekać.
- Co wy robicie? Bawicie się w berka? – Krzyś przyszedł ze swojego pokoju, zdziwiony głośnym zachowaniem rodziców.
- Tak, bawimy się w berka – potwierdziła Ula.
- To ja pobawię się z wami.
- Dobrze. Uciekaj, tata goni.
- Ula, nie poznaję cię. Nie boisz się, że Krzyś się uderzy? Ma biegać w domu?
- Dobrze, że mi przypomniałeś. Nie, Krzysiu, jednak nie będziemy bawić się w berka.
- Ula, no co ty? Żartowałem.
- Ale ja nie żartuję. Zapomniałam się na chwilę. Każdemu się zdarza.
- Ale ja chciałem podkreślić, że się zmieniłaś na lepsze.
- Że stałam się mniej odpowiedzialna? To chyba na gorsze.
- No to po zabawie. Co mnie podkusiło…
- To już nie bawimy się w berka? A ja chcę. Mamo, bawmy się…
- Później synku przeczytam ci bajeczkę. Teraz myjemy rączki i siadamy do kolacji.
- Nie chcę…
- Chodź kochanie. Chodź, chodź, chodź…
“A mogła być taka fajna zabawa. Na drugi raz muszę się ugryźć w język, zanim coś powiem. Z Ulką to nigdy nie wiadomo. Znam ją tyle lat, a ciągle jeszcze nie potrafię przewidzieć jej reakcji. No nic. Najważniejsze, że nigdzie nie lecę i Ula nie ma o to do mnie pretensji. Ale matka się obraziła. W końcu ją znam. Nie będę martwił Uli, ale ona nam tego nie zapomni. Trudno. Musiałem coś wybrać. Mam nadzieję, że dobrze”.

Nie musiał długo czekać, żeby się przekonać. Nazajutrz, zaraz po wejściu do firmy, zastali taki młyn, jakiego tu dawno już nie było. Po korytarzu biegały modelki, krawcowe, różni pomocnicy Pshemko. Marek patrzył na nich ze zdziwieniem. Spojrzał na Ulę, ale ta również nie wiedziała, co się stało. Po chwili zaskoczenia, usiłowała przedostać się do recepcji, ale było to jednak dość skomplikowane. Marek ruszył za nią.

- Co tu się dzieje? – spytała Ula.
- Mistrz się strasznie zdenerwował i wszyscy się boją.
- Ale dlaczego tak tu biegają?
- Udają, że coś robią, żeby nie wracać do pracowni.
- Nie wiesz, o co chodzi? – spróbował doinformować się Marek.
- Nie. Próbowałam się dowiedzieć, ale to nie jest takie proste.
Marek odwrócił się do Uli. Przez chwilę patrzyli na siebie, wytrzymując nawzajem swój wzrok.
- To które z nas? Czy losujemy?
- O nie. Ja muszę wziąć dokumenty i jechać do Telewizji. Mówiłam ci, że jeszcze zostało coś do uzgodnienia. Dzisiaj muszę sfinalizować sprawę.
- Ulka – westchnął. – Ale on ciebie bardziej lubi niż mnie.
- Nie bądź taki skromny. Ciebie też lubi.
- Ale ty go lepiej rozumiesz.
- Wiesz co, niech ci będzie. Chodźmy razem. Ale ja mogę tylko parę minut.
- Dobra. Może wystarczy.
W pracowni panowała grobowa cisza. Marek wszedł pierwszy, spodziewając się latających wieszaków lub czegoś w tym stylu, jednak nic takiego się nie działo. Cisza była porażająca.
- Jest tu ktoś? – spytał półgłosem, rozglądając się i na wszelki wypadek trzymając otwarte drzwi.
- Ciii – usłyszał szept Izy i ona sama wyszła zza wiszących ubrań.
Marek cofnął się z pracowni, Iza również wyszła.
- Co się dzieje? – spytał.
- Szwalnia przysłała prototypy kolekcji, przeznaczone na pokaz.
- I?
- To jest kolekcja z zeszłego sezonu.
- Co takiego? – Ula otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Tak. Coś im się pomyliło i uszyli starą kolekcję.
- Dzisiaj przysłali? – spytał Marek.
- Nie, wczoraj już po piątej. Mistrz chciał otworzyć, ale wytłumaczyliśmy mu, aby poczekać do dzisiaj. No i od rana mamy aferę.
- Co robi Pshemko? – zapytała Ula.
- Nie wiem. Zamknął się w pomieszczeniu za pracownią i nikogo tam nie wpuszcza. Nawet Wojtka.
- W pomieszczeniu za pracownią? – zdziwił się Marek – przecież on tam nigdy nie wchodzi.
- No właśnie. Dlatego się martwię.
- A gdzie jest Wojtek? – zainteresowała się Ula.
- Wojtek dzwoni do szwalni. Usiłuje się coś dowiedzieć, ale tam nie ma z kim rozmawiać. Kierownik gdzieś wyszedł, a pracownicy nic nie wiedzą.
- To co robimy? – Ula spojrzała na Marka – musimy uzgodnić jakiś plan.
- Daj spokój, żaden plan, trzeba dostosować się do sytuacji. Ty musisz jechać do Telewizji.
- Marek, jeśli z tą kolekcją nie wyjdzie, to nie ma potrzeby zawierać żadnych umów z Telewizją.
- Wyjdzie, Ula, wyjdzie. Zawsze wychodziło, to i tym razem wyjdzie. Jedź i rób swoje, a ja zajmę się tym bajzlem tutaj.
- Postaram się szybko wrócić. Będziemy w kontakcie.
- Dobra. Powodzenia.
Poszła. Marek, jak zwykle w trudnych sytuacjach, nabrał głęboko powietrza w płuca, powoli je wypuścił i wszedł do pracowni. Wojtek stał przy biurku z telefonem przy uchu.
- Cześć. Jak sytuacja?
- Cześć, szefie. Iza mówiła?
- Tak.
- Więc nic się nie zmieniło. Nie udało mi się z nikim dogadać.
- Kiedy to się skończy, to przypomnij mi, że musimy zmienić wykonawcę. Mam już tego dosyć. Ciągle z nimi jakieś problemy. Dawno powinienem to zrobić.
- No. Ale tym razem przeszli sami siebie.
- Co z Pshemko?
- Zamknął się na klucz – Wojtek wzruszył ramionami – i z nikim nie chce gadać.
- Co mówił?
- Że to już koniec i pora umierać.
- No, fakt. Tego, to jeszcze nie było. Spróbuję się do niego dostać.
- Spróbuj, ale nie ręczę za skutek.
Marek podszedł do zamkniętych drzwi, prowadzących na zaplecze pracowni. Nacisnął klamkę, ale napotkał opór zamka. Zapukał.
- Pshemko, to ja. Otwórz, porozmawiamy.
Odpowiedziała mu cisza zza drzwi. Odczekał chwilę i ponownie zapukał, tym razem trochę mocniej.
- Pshemko, otwórz. Musimy porozmawiać.
Znowu cisza. Marek ponownie kilkakrotnie nacisnął na klamkę.
- Pshemko! Jak nie otworzysz, to dzwonię po ślusarza. Albo po ekipę, która wyważy drzwi – odczekał jeszcze chwilę – Pshemko! Nie wygłupiaj się! Otwieraj natychmiast! Ja nie żartuję! Przecież mnie znasz! Pshemko!!! – odczekał jeszcze moment – Jak chcesz. Idę i dzwonię.
Oczywiście, po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Pshemko. Był biały jak ściana i miał śmiertelnie poważną minę. Patrzył na Marka i Wojtka, nic nie mówiąc.
- Dziękuję ci, że otworzyłeś.
- Szantażujesz mnie, więc otworzyłem.
- Pshemko, ja ciebie nie szantażuję. martwiliśmy się o ciebie i tyle.
- Niepotrzebnie. Człowiek już nie może trochę pobyć w samotności, w towarzystwie jedynie swojego cierpienia, bo zaraz próbuje się go uszczęśliwiać na siłę.
- Pshemko. Proszę cię.
- Marku, to już koniec.
- Koniec czego?
- Jak to czego? Wszystkiego. Koniec kolekcji, koniec pokazu, koniec firmy i w końcu koniec mojej długoletniej kariery, chociaż w tym całym nieszczęściu to akurat najmniej istotne jest.
- Ojciec, nie przesadzasz czasem?
- Synu, ty młody jesteś, życie i kariera przed tobą. Otrząśniesz się. Zwłaszcza, że ja to wszystko firmuję własnym nazwiskiem. Ale dla mnie to już koniec.
- Ojciec, przestań.
- Synu. Ja to biorę wszystko na siebie. Ten cały wstyd i sromotę. Ja się już ludziom z branży na oczy nie pokażę. Wytykać palcami mnie będą. Tobie zrobię miejsce. Nie będziemy twojego nazwiska łączyć z tym… tym… tym nieszczęściem, nie będziemy. Ocalimy chociaż twój honor. Rodzina najważniejsza. Dla mnie to już koniec. Żegnać się będziemy. Dlatego chciałem trochę samotności doświadczyć, pogodzić się z nieuniknionym, z losem się pogodzić… Ale nie. Wy musieliście mi przeszkodzić w tym. Tak, Marku. Ciężko mi to mówić, ale po tylu latach znajomości, po tylu rozmowach, które razem przeprowadziliśmy, ty nadal mnie nie rozumiesz. Ale cóż. Trzeba mieć duszę artysty, żeby zrozumieć cierpienie drugiego artysty. A ty…
- Pshemko. Nie będziemy rozmawiać o mnie i o mojej duszy. To nie jest ważne. Jak ci pomóc?
- Właśnie mówię. Nie rozumiesz artysty. Mnie nie da się już pomóc. To koniec. Nie przypuszczałem, że na taki koniec mi przyjdzie…
- Tato, uspokój się!
- Nie widzisz, że jestem całkowicie spokojny? Pozwólcie mi odejść.
- Pshemko! – Marek gwałtownym ruchem wstawił stopę między drzwi a futrynę – co ty wyprawiasz? Jak długo zamierzasz tam siedzieć?
- Czyżby obchodził cię mój los?
- Ojciec, wszystkich obchodzi twój los. Tylko ty zdajesz się tego nie zauważać. Albo nie chcesz.
- Ale tu nie da się już nic zrobić. Marku, możesz cofnąć nogę z drzwi?
- Nie, nie mogę. Wojtek ma rację. Chodź, siądziemy i porozmawiamy, jakie jest wyjście.
- Przecież mówię, że nie ma wyjścia. Nic już się nie da zrobić.
- Jak to się nie da? Pshemko i ty to mówisz? Mało razy wychodziliśmy z różnych kłopotów? Pamiętasz? Potem śmialiśmy się z tego.
- Nie tym razem. Mężczyzna powinien wiedzieć, kiedy nadszedł jego koniec.
- Tato, przestań bredzić, bo już się tego słuchać nie da!
- Ty tego nie zrozumiesz. Za młody jesteś.
- Ja nie jestem chyba za młody, ale też nie rozumiem. Pshemko, wyjdź, porozmawiamy.
- Wojtku, przypomnij mi, za ile dni mamy pokaz?
- Za pięć.
- Właśnie. A my nic nie mamy.
- Już tak kiedyś było.
- Nie tak. Pamiętam, o czym mówisz. Ale wtedy materiały mieliśmy. Teraz nie mamy. Bo uszyli z nich te zeszłoroczne ciuchy!!!
- Nie ciuchy, ale kreacje sygnowane przez mistrza Pshemko, tyle, że z zeszłego sezonu.
- Wojtku, nie kpij ze mnie.
- Sam mnie tego uczyłeś.
- Ale teraz to nie konweniuje z sytuacją.
- Dajcie spokój! Pshemko, przestań tak czarno to wszystko widzieć. Fakt, jest być może gorzej niż kiedykolwiek, ale…
- “Być może”? Marku!
- OK. Jest gorzej niż kiedykolwiek, ale to oznacza, że nie mamy czasu do stracenia. Pshemko, chodź tu, bo musimy się naradzić.
- To się naradzajcie. Ja nie mam żadnego pomysłu, więc naradzajcie się beze mnie. Ja już nie widzę nadziei. Dlatego pozwólcie mi odejść.
- Nie! – krzyknęli obaj jednocześnie.
- Jesteś nam potrzebny. Pshemko, do cholery, nigdy nie byłeś aż tak bardzo potrzebny, jak teraz. To twoja wielka chwila, bo możesz dokonać wielkich rzeczy, a nie czas klęski. Z tym zawsze zdążymy. Wyłaź z tej kanciapy i bierzemy się do roboty.
- Mogę wyjść – wzruszył ramionami – ulegam pod siłą nacisku. Przecież nie będę się kopał z twoją nogą. Ale na mnie nie liczcie. Powiedziałem, że nie mam żadnych pomysłów, jak wybrnąć z tej sytuacji.
Pshemko ostentacyjnie wyszedł, przemaszerował przez pracownię i zasiadł w swoim fotelu.
- Słucham. Co proponujecie.
- Po pierwsze: trzeba skontaktować się z kierownikiem tej cholernej szwalni. W końcu, jeśli oni zawalili, to niech teraz to naprawią – jako pierwszy zabrał głos Wojtek.
- Tak, skontaktować się musimy, żeby dowiedzieć się, co oni o tym myślą.
- A co oni mogą myśleć? Marku! Tyle lat siedzisz w tym biznesie, że powinieneś wiedzieć, że będą się bronić.
- Fakt. Jak się uprą, to nic nie zrobimy.
- Właśnie.
- Co wy? Zawalili i mają się wymigać?
- Nie no, jeśli zawalili, to zapłacą – Marek wyjaśnił Wojtkowi – problem w tym, że mamy tylko pięć dni. Potem, to już będzie za późno.
- Jak nie zdążymy, to ewentualne odszkodowanie od szwalni możesz przeznaczyć na odprawy dla zwalnianych pracowników – Pshemko ział pesymizmem.
- Dobra. Nie ma co debatować. Od czegoś trzeba zacząć.
“Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać – pomyślał Marek – co można zrobić w ciągu pięciu dni? zwłaszcza, gdy się nie ma nic. Kompletnie nic. Jedyne szczęście w nieszczęściu to, że nie poleciałem na ten pogrzeb. Miałem przeczucie, żeby zostać. Gdyby się nie udało, Ulka do końca życia przeżywałaby traumę, że nie uratowała firmy, chociaż już tyle razy wyciągała nas z kłopotów. Dobrze, że tym razem jesteśmy z tym oboje. A co będzie, jeśli się nie uda? Uda się. Zawsze się udawało. Ale kiedyś może być ten pierwszy raz. Jak to Ula powiedziała przed laty? Kurczę, nie pamiętam dobrze, ale mnie więcej chodziło o to, że bankructwo to taka rana odniesiona na polu bitwy. Chyba tak to było… albo podobnie. Może coś pokręciłem, ale chodziło o jakieś militarne porównanie. Śmiałem się wtedy, że ona też używa militarnych przenośni. Podobnie, jak ja. Wtedy mieliśmy problemy… takie, z których teraz mogę się śmiać. Czy z dzisiejszych problemów będę się także śmiał za kilka lat? To się okaże. Ula jeszcze wtedy powiedziała, że bankructwo świadczy o tym, że człowiek nie boi się ryzyka i podejmowania odważnych decyzji. No i miała rację. W końcu chyba uda mi się zbankrutować, ale nawet nie będę mógł przypisać sobie tej zasługi – przecież to akurat nie moja wina, że uszyli zeszłoroczną kolekcję. Moja. Wiedziałem, że od paru lat są problemy z tą szwalnią, nie nadążali z terminami, czasem partaczyli robotę, aż Pshemko piany dostawał, ale ja nie rozwiązałem z nimi umowy. Bo nie miałem ochoty na problemy z zerwaną umową i szukaniem innego wykonawcy. Więc teraz mam za swoje. Muszę zrobić wszystko, żeby z tego wyjść. Tyle wiem. Ale nie bardzo wiem, jak. Czasu mało. Tik-tak, tik-tak, tik-tak – jak mawia Pshemko. Muszę coś wymyślić. Dam radę. Bo nie mogę zawieść”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz